Queenie. Matka chrzestna Harlemu, czyli lapidarna opowieść o królowej mafii

Patrzę na okładkę komiksu „Queenie. Matka chrzestna Harlemu” i od razu słyszę jak olśniewająca Queen Latifah śpiewa „When you're good to Mama, Mama's good to yooooooooou!” Skojarzenie z silną i bezkompromisową kobietą, która trzyma za mordę pół świata jest nieprzypadkowe, bo scenariusz Aurelie Levy to oparta na faktach opowieść o Stephanie Saint-Clair - biednej pokojówce, która wyrosła na trzęsącą Harlemem królową mafii.


Nowy Jork, lata 30. XX wieku, końcówka okresu prohibicji. Ten klimat, wiadomo o co chodzi. W tym męskim, brutalnym świecie, rządzonym przez pieniądze i wpływy, błyszczy ona – Stephanie Saint-Clair, zwana Queenie. Oszustka i działaczka na rzecz czarnej społeczności, a kiedyś zwykła służąca z Martyniki, porusza się dumnym krokiem w takt tętniącej w tle muzyki. Każdy jej krok śledzą nienawistne spojrzenia, tylko czekające na jedno potknięcie, które pozwoliłoby odebrać jej władzę.
Mocne, kontrastowe kadry przyciągają oko i kapitalnie budują nastój. Mrok i brud, trud życia, walka o władzę, gra, którą prowadzi Queenie, żeby utrzymać się na szczycie – to wszystko dostajemy wyważone proporcjami akcji i dramatu. Na pierwszy plan wysuwa się oczywiście postać władczej i dumnej Stephanie Saint-Clair, która robi wszystko, żeby przetrwać w świecie zdominowanym przez mężczyzn. Cały komiks to właściwie jedna konkretna akcja, przekręt, który ma zdecydować kto przejmie władzę w Harlemie. Gdzieś między główną fabułą możemy zobaczyć przebłyski z przeszłości, pokazujące skąd pochodzi Queenie i jaką cenę musiała zapłacić za swój sukces.

Można zarzucać scenarzystce zbyt pobieżne potraktowanie tematu i za małe wejście w psychologię postaci, ale mi ta lapidarność bardzo odpowiada. Nie wszystko musi być pokazane łopatologicznie lub rozłożone na czynniki pierwsze, żeby robiło wrażenie. Za mało gangsterki w tym komiksie? Być może, choć zdaje mi się, że nie o efekciarstwo tu chodzi, a o subtelne zbliżenie na postać głównej bohaterki. Zbliżenie, ale wciąż pozostawienie jej w cieniu, uszanowanie jej tajemnic. W wersji Aurelie Levy Queenie przez cały czas pozostaje za szybą, nie pozwala się do siebie zbliżyć, okazuje słabość tylko na moment. Czytelnik podchodzi blisko, ale nie może jej dotknąć. Autorka, operująca sugestiami, odsłania niewiele, wierząc przy tym w wyobraźnię i wrażliwość odbiorcy. Szczególnie znamienna jest scena, w której Queenie, w podziękowaniu za okazaną dobroć, zaczyna rozpinać guziki bluzki, a speszony mężczyzna (jeden z niewielu przyzwoitych w jej życiu) powstrzymuje jej rękę. Czy trzeba dodawać coś więcej?

„Queenie. Matka chrzestna Harlemu” kojarzy mi się z serialowym „Lukiem Cagem”. Miejsce to samo, dekoracje trochę bardziej retro niż w filmie, ale ogólny sens pozostaje ten sam. Nawet muzyka z serialu mogłaby być ścieżką dźwiękową w tym albumie, a gwiazdy wymienione w komiksie mogłyby śpiewać supersilnemu facetowi. I to skojarzenie sprawia mi przyjemność. Władza i pieniądze – o to toczy się gra w życiu, w komiksie w serialu. Od lat nic się nie zmienia. Może to zabrzmi banalnie, ale Aurelie Levy pokazuje, że za pewne rzeczy trzeba płacić najwyższą walutą: samym sobą. Po lekturze nasuwa mi się jeszcze jedna myśl (zupełnie bez intencji autorki, bo Aurelie daleka jest od moralizowania) – czy przestępstwa można usprawiedliwić trudną przeszłością, altruistycznymi pobudkami lub chęcią niesienia pomocy? Ale to już każdy musi zmierzyć własną miarą.⠀

♥ ♥ ♥
Aurelie Levy, il. Elizabeth Colomba, Queenie. Matka chrzestna Harlemu (tyt. oryg. Queenie, la marraine de Harlem), tłum. Bartosz Musiał, Non Stop Comics, Katowice 2022.

Komentarze

„Znam więcej książek niż ludzi i jest mi z tym dobrze”. - Andrzej Stasiuk-