Cicho, cichutko Ignacego Karpowicza, czyli największe rozczarowanie ostatnich lat

Ignacy Karpowicz

A jednak rozczarowanie. I nie chodzi nawet o to, że miałam wygórowane oczekiwania wobec „Cicho, cichutko”. Fakt, wielokrotnie deklarowałam miłość do prozy Ignacego Karpowicza, ale do jego nowej powieści podeszłam z czystą głową i otwartym sercem. Cóż, nie było warto ani czekać, ani tym bardziej czytać nowego Karpowicza. Gdyby powieść ukazała się 1 kwietnia, to byłabym pewna, że ktoś robi sobie ze mnie jaja, bo to jest tak złe, że aż trudno uwierzyć, że jest prawdziwe.


Fabuła miała być przejmująca, smutna i po karpowiczowemu przewrotna, język miał czarować i pozwolić czytelnikowi poczuć podniosłość chwili. Finalnie okazało się, że powieść „Cicho, cichutko” wypchana jest kulką silikonową – miękką, sztuczną i nic nie znaczącą pod względem literackim. Choć przyznaję, koncept był dobry. Bo oto Michał dowiaduje się, że umiera na raka. Towarzyszy mu w tym umieraniu najlepszy kumpel, zwany pisarczykiem, który przekuł dawną miłość w przyjaźń, ukochana kobieta i kostyczna ciotka, która wychowywała Michała po śmierci rodziców. Karpowicz łączy historię Michała z tragedią, która wstrząsnęła społeczeństwem w latach PRL-u. Pisarz chwyta się moralnych konsekwencji słów i decyzji, opowiada o życiu po stracie ukochanego człowieka, o miłości, przyjaźni, wyrzutach sumienia. Brzmi dobrze? Tylko w teorii, bo choć ogólny zamysł jest ciekawy, to wykonanie pozostawia wiele do życzenia. A i tematy poruszane przez autora do oryginalnych nie należą. Podobne problemy porusza Wit Szostak w fenomenalnych „Cudzych słowach” czy Alena Mornštajnová w hipnotyzującej „Hanie”. Obie powieści angażują emocje czytelnika i są pięknie napisane. Na ich tle „Cicho, cichutko” wypada jak karykatura literatury pięknej. Tylko tytuł brzmi ładnie i melodyjnie, a także daje złudne nadzieje na to, że historia opisana przez Karpowicza wzbudzi podobne emocje. Niestety nie wzbudza.

W opowieści napisanej przez Ignacego Karpowicza brakuje liryzmu i delikatności, które pisarz zastępuje wydumanymi frazami. Podejrzewam, że miało być elokwentnie, wyszło nieznośnie irytująco. Już samo nazywanie faceta po czterdziestce Misiem drażni zamiast wzbudzać tkliwość. Zapewne chodziło o ukazanie bliskości między bohaterami, zażyłości wynikającej z dawnej miłości, która wciąż gdzieś się w pisarczyku tli i leży mu na sercu ciężkim kamieniem, jak wszystkie rozczarowania płynące z miłości. Krótkie, rwane dialogi również mają świadczyć o więzi między mężczyznami. Przypuszczam, że Karpowicz chce nam powiedzieć, że prawdziwa przyjaźń jest jedną, niekończąca się rozmową bez początku i końca, wspólnym strumieniem myśli pełnych wspomnień, niedopowiedzeń, wspólnych specyficznych powiedzonek i haseł, które są zrozumiałe tylko dla bliskich sobie ludzi. I to byłoby piękne, gdyby nie sztuczny język powieści i, nie siląc się na kurtuazję, dialogi z dupy wzięte. Naprawdę, wśród wszystkich słabych momentów tej powieści dialogi są najgorsze. Nadmuchane i odrealnione, niby żartobliwe, a tak naprawdę pozbawione sensu. Ludzie nie rozmawiają ze sobą w ten sposób. Przykłady? Proszę bardzo, w końcu nikt nie musi mi wierzyć na słowo.
„– Powiedziałem do dziadka drobiażdżek o paniach pochopnie.
– Czy chciałybyśmy pochopność usłyszeć? – zaciekawiła się druga.
– Raczej najprawdopodobniej serdecznie odradzam. – Zrobił pauzę, głupio się przeciągała, więc dorzucił: – Paniom”. (Dorośli nie mówią w ten sposób, a tym bardziej dzieci.)
„– Where are you from? – zapytał mężczyzna obok, dziczejący nad cienkim rumem z colą.
– Yes – odparł odruchowo.
Ten obok się roześmiał.
– Must be a nice place.
– Yes.
I tyle skorzystali z tej znajomości”.
(To przy okazji jeden z tych fragmentów, które pojawiają się w powieści po nic.)
„Zapaliliśmy.
– Onkologia to już nie to co wcześniej.
– A i Sopot się zmienił.
– Zwłaszcza w Polsce.
– Dokładnie!
– Na psy wszystko.
– Dla przykładu – podjąłem wątek obok tematu – moją praciotkę, poturbowaną psychicznie, zamknięto zimą w stodole i otwarto na wiosnę. Podobno najadła się słomy”.
(Jeśli ktoś rozkmini o co chodzi w tej wymianie zdań, to serdecznie proszę o przesłanie wyjaśnień, bo mi pomysłów zabrakło.)
Tyle jeśli chodzi o fatalne, nienaturalne dialogi, których nie jest może szczególnie dużo, ale za to za każdym razem powodują opadnięcie rąk z bezsilności. Jakby tego było mało w powieści roi się od mikro fragmentów, wtrąceń, luźnych myśli, które nie wnoszą do fabuły niczego konkretnego, a ciąg słów w zdaniach nie układa się w logiczną całość. Przykłady:
„Uważałem wprost dokładnie identycznie, w kwestii potomków brat wziął na siebie i żonę ciężar przedłużenia linii genetycznej, uszczęśliwiając i uspokajając rodziców”.
„Zasiedlała je pomijalnie toksyczna feministka, światopoglądowe operacje przeprowadzała zamiejscowo, głównie w prasie”.
„Jakby ktoś położył na powieki plastry cheddara.
Czy wyjdziesz poza to skojarzenie? Zostaw ser, tracisz wzrok, zamącasz chronologię.
Słońce przeświecało powieki na pusto”. (Ale, że co proszę?)
„Mój biedny, kochany Miś. Kosteczki w skórze, gdzieniegdzie ścięgna, perforacje w pamięci.
Nieomal dałoby się nim powróżyć: z worka wyrzucić te kostki na blat. I co wystukały?
A pierdoły. Aż głupio”. (To prawda, pierdoły, aż głupio je pisać, jeszcze głupiej czytać.)
Powiecie, że zdania wyrwane z kontekstu nic nie znaczą. Te zdania nawet z kontekstem nic nie znaczą. A takich zdań jest w książce mnóstwo. Nie wiem co tu się stało, ale ani to odkrywcze, ani literacko imponujące. Zdaje się, że Karpowicz popełnia błąd debiutanta, sili się na oryginalność, chce zachwycać polotem i elokwencją, a niestety wypada groteskowo. Przez to mimo niewielkiej objętości (raptem 177 stron w wersji na czytnik) książkę czyta się topornie, a opowieść wlecze się niemiłosiernie. Ciśnienie skacze, bynajmniej nie z powodu fabularnych emocji, a jedynie krążącej w żyłach mieszanki rozczarowania, zawiedzionych nadziei i zdenerwowania wynikającego z czytanych bzdur. I jeszcze taka myśl, jedyna, z którą się w pełni zgadzam.
„Język okazuje się najwymyślniejszym narzędziem tortur”. (Ta powieść również, chciałoby się dodać.) 
Kiedyś stawiałam Karpowicza w jednym szeregu z Twardochem i Szostakiem. Po latach widać jak tamci rozwinęli literackie skrzydła. Twardoch trzyma niezmiennie równy, ocierający się o geniusz, poziom od czasu „Morfiny”, a Szostak wciąż pnie się do góry i dziś jest już pisarzem wybitnym. Obaj już dawno zniknęli Karpowiczowi z oczu, który szura za nimi w kapciach wypchanych pustosłowiem. Najbardziej mi żal niewykorzystanego potencjału, zmarnowanego talentu, a także wcześniejszych przebłysków, emocji i olśnień, które kiedyś potrafiła wzbudzać twórczość autora „Sońki”.

Coś pozytywnego na koniec? Tytuł, który wzbudza czułość, a także naprawdę ładna, skromna i elegancka okładka. Wydawnictwo się postarało, trzeba to przyznać. Cóż, jeśli chodzi o pochwały, to to by było na tyle. Bez wątpienia „Cicho, cichutko” to moje największe literackie rozczarowanie od lat. A co mi tam, zacytuję sobie Karpowicza ostatni raz - lekturę „Raczej najprawdopodobniej serdecznie odradzam”.

💔💔💔
Ignacy Karpowicz, Cicho, cichutko, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2021.

Komentarze

„Znam więcej książek niż ludzi i jest mi z tym dobrze”. - Andrzej Stasiuk-