Okopy i dom rodzinny ks. Jerzego Popiełuszki
Okopy – mała wioska na Podlasiu. To tutaj wszystko się zaczęło. Tutaj 14 września 1947 r. w zwykłej, kochającej się rodzinie, urodził się Alfons Popiełuszko, przyszły ks. Jerzy, błogosławiony (święty, bo to przecież tylko formalność), mój przyjaciel.
„Ksiądz Jerzy zaczął się rodzić wieczorem, gdy poszłam do krów. Zdążyłam jednak wrócić na czas do mieszkania. Na szczęście była tam już moja mama, która akurat przyjechała, by odebrać poród. Wcześniej mówiłam jej, że jeżeli do niedzieli dziecko się nie urodzi, to w niedzielę na pewno już przyjdzie na świat. I miałam rację. Ksiądz Jerzy urodził się właśnie w ten dzień, który zaplanowałam”. Tak ten dzień wspominała Marianna Popiełuszko w książce Mileny Kindziuk „Matka Świętego”.
I jeszcze: „Sama do zakonu nie poszłam, to chciałam zakonnika albo księdza wychować. Modliłam się, żeby być matką kapłana. I już wtedy, gdy nosiłam go w swym łonie, oddałam go na własność Matce Bożej. Ale czy dlatego został kapłanem? Czy mnie Pan Bóg wysłuchał czy kogo innego, kto to wie?”
Nic wielkiego tutaj nie ma. Stoi dom, ten sam, w którym dorastał Jurek, a drugiej stronie drogi jest kamień z pamiątkową tablicą i maleńka, zaniedbana kapliczka, do której można wejść do środka. Nic wielkiego, wiedziałam o tym, a jednak bardzo chciałam tu być. Stanąć na tej ziemi, rozejrzeć się po okolicy, zobaczyć krajobraz. Dotknąć fizycznie świata, z którego wyszedł Jurek. Zobaczyć gdzie nauczył się wiary, nadziei i miłości. A później sprawdzić jak wygląda kościół w pobliskiej Suchowoli, do którego codziennie Alek biegał na msze, pokonując 5 km przez las. I jeszcze pomodlić się przy grobie tych, którzy nauczyli go wszystkiego, po których zebrał co najlepsze. Nie bez powodu mówił później w jednym z kazań: „Szczęśliwą wieczność budujemy przez wypełnianie naszych obowiązków codziennych, nieraz niepozornych i drobnych”.
Natomiast Paweł Kęska napisał o nim:
„Tam, gdzie był, przekazywał miłość, mądrość i wrażliwość w zwyczajny, ludzki sposób. Jego wielkość polegała na tym, że był dla wszystkich dostępny. I właśnie o tych cechach najczęściej mówią ci, którzy byli blisko niego. Słowa wypowiadane przez niego podczas pamiętnych Mszy za Ojczyznę w czasie stanu wojennego w kościele św. Stanisława Kostki w Warszawie przyciągały tłumy. Korzeniem ich mądrości był głos matki odmawiającej codziennie rano godzinki w podlaskim domu posadowionym pośród pól. Żeby zrozumieć ks. Jerzego, trzeba odnaleźć to, co w nim proste i zwykłe jak chleb”.
Dom rodzinny. Dom, który kształtuje i daje człowiekowi siłę na całe życie. Kiedy przyjechał do niego po raz ostatni we wrześniu 1984 r. przywiózł mamie do zszycia sutannę. Miał ją odebrać następnym razem. „Albo najwyżej będzie mama miała na pamiątkę”, powiedział. Miał przeczucie śmierci. Kilka razy obchodził dom, robił zdjęcia kwiatów, jego mama zapamiętała, że były to czerwone maki, pobiegł na pole, jakby wiedział, że już nigdy tutaj nie wróci. Na pożganie powiedział: „Jakbym zginął, to tylko nie płaczcie po mnie”. Nie dotrzymali słowa, płakali.
Komentarze
Prześlij komentarz