Zapiski z wnętrza rozpaczy, czyli „Kołysanka z huraganem” Justyny Wincenty

książka Kołysanka z huraganem, Justyna Wincenty

To nie jest odpowiednia książka na lato. Ba, to nie jest odpowiednia książka na jakikolwiek czas, bo takie rzeczy nie powinny mieć miejsca, a jednak się zdarzają. Dzieci czasami umierają, a przecież powinny żyć dłużej od swoich rodziców. „Kołysanka z huraganem” Justyny Wincenty to porażający zapis radzenia sobie z traumą, próba oswojenia śmierci maleńkiego synka i powolnego powrotu do życia.


Książka Justyny Wincenty to zbiór tekstów, które powstały w celach terapeutycznych, żeby przetrwać to, co wydaje się niemożliwe do uniesienia. Tadzio był zdrowym niemowlęciem, a jednak pewnego wrześniowego dnia umarł na rękach swojej mamy. Shit happens, tym trafnym, ale mało eleganckim określeniem podsumował całą sytuację przyjaciel Justyny. Tragedie zdarzają się każdego dnia i nie muszą mieć żadnej racjonalnej przyczyny. Stało się, a najgorsze jest to, że trzeba żyć dalej. „Kołysanka z huraganem” to coś w rodzaju współczesnych trenów, w których jest wszystko – cały ból, wściekłość, bezradność i skowyt zrozpaczonej matki, która doświadczyła najgorszej z możliwych strat.
„Proszę spraw, żebym nie oszalała.
Wezmę antydepresanty, których nigdy nie potrzebowałam, wszystkie te nasenne, bez których jakoś się wcześniej obywałam.
Tylko żebym nie zwariowała. Żebym nie uschła od głowy, od serca, od środka.
Żebym nie pragnęła zamienić się z nikim miejscami.
Żebym żyła dalej, już ze świadomością śmierci.
Jak potężne drzewo, które zapuszcza korzenie aż do jądra zmieni.”
Lektura „Kołysanki...” przypomina trochę podglądanie kogoś przez dziurkę od klucza. Jest w tym coś fascynującego, ale i nieprzyzwoitego. Ładunek emocjonalny jest ogromny, a szczerość Justyny zadziwia i zawstydza jednocześnie. Autorka wpuszcza czytelnika w świat swoich wewnętrznych przeżyć i dzieli się nawet najintymniejszymi myślami. Jest do bólu szczera, stara się jakoś żyć, ale ani przez moment nie udaje, że jest jej łatwo. Czasem przeklina, przyznaje się do wszystkich złych myśli, do tego, że nie radzi sobie ze starszą córeczką, że dwie terapie, rodzinna i PTSD, ją przerastają, a relacja z mężem momentami się sypie. Opowiada nawet o chwilach bliskości z Markiem i pierwszym seksie w żałobie. Fakt, że oni to przetrwali, że ich małżeństwo się nie rozpadło, że potrafili płakać razem i być dla siebie oparciem jest czymś wspaniałym. Ta książka to nie jest literatura, to jest samo życie w jednej z najbrutalniejszych odsłon, a jednak opowieść o relacji Justyny i Marka jest jedną z najpiękniejszych, jakie czytałam.
„Coraz mocniej przygnębia mnie świadomość, że tylko ja mogę ocalić Tadka od rodzinnej niepamięci. Jedynym sprzymierzeńcem jest Marek, który - co prawda- nie zna jeszcze ani słowa z moich notatników, ale ufa mi i nazywa dziennik 'kapsułą czasu'. Pozostali, kiedy tylko inicjuję dialog o Tadeuszu, przeważnie zaczynają wzdychać i nerwowo chrząkać. Nawet broszka żałobna nie sprzyja rozmowie, wspomnienie o tym, że wykonałam biżuterię na pamiątkę syna, zbywają uprzejmym i chłodnym:
-Tak, bardzo ładna.
Tak jakbym, kurwa wymyśliła sobie tego mojego synka i mówiąc o nim, zamieniała się w ekscentryczną i kłopotliwą osobę lekko upośledzoną psychicznie.”
W trakcie lektury płakałam razem z Justyną i jako matka niosłam razem z nią niewyobrażalny ciężar śmierci dziecka. Mimo wszystkich trudnych emocji „Kołysana z huraganem” to książka, która przywraca pogodę ducha i niesie ulgę. Nie przestaje mnie zadziwiać jak mądrą i odważną kobietą jest autorka. Podziwiam ją za to, że miała na tyle samoświadomości i odwagi, żeby prosić o pomoc, walczyć o siebie i swoją rodzinę, rozmawiać wprost na temat emocji. Ale też upominać się głośno o prawo do przeżywania żałoby na własnych warunkach, o prawo do zachowania pamięci o dziecku, które w wielu członkach rodziny i przyjaciół nie zdążyło zostawić trwałego śladu. Jej książka to także opowieść o kobiecej sile, solidarności matek naznaczonych tragedią, które nie mogę zrobić nic poza tym, że będą razem płakać. Ale czasami tylko to wystarczy – fizyczna obecność i dotyk czyjejś ciepłej dłoni. Towarzystwo człowieka, który zamiast wygłaszać truizmy i bezradne słowa pocieszenia, po prostu jest obok bez żadnego komentarza. Sceny, w których Justyna i jej nowe koleżanki w niedoli idą razem na cmentarz tylko po to, żeby popłakać wspólnie nad grobami swoich dzieci miażdżą serce, ale też mają w sobie coś pięknego, dobrego i pokrzepiającego.

„Kołysanka z huraganem” to książka, której nie da się ocenić, bo to tak, jakby próbować podsumować czyjeś życie. A przecież żałoba jest czymś intymnym i indywidualnym. Nie da się za kogoś przeżyć jego smutku. Ale można być obok, wspierać i odpowiadać na potrzeby człowieka, któremu świat usunął się spod nóg. Bo okazuje się, że można przetrwać wszystko, potrzeba tylko czasu i dobrych rąk, które złapią tego, kto spada i pomogą mu utrzymać się na nogach. Porażająca lektura, ale też piękny zapis matczynej miłości.
„Pisanie jest moją terapią, pracą, którą wykonuję, żeby wrócić do żywych. Piszę, żeby śmierć mojego synka nie poszła na marne. Chcę go unieśmiertelnić. Chociaż nie zmienię ani sekundy. Chociaż już nigdy nie dorośnie i niczego więcej się o nim nie dowiem.”

♥ ♥ ♥
Justyna Wicenty, Kołysanka z huraganem, Dowody na Istnienie, Warszawa 2020.

Komentarze

„Znam więcej książek niż ludzi i jest mi z tym dobrze”. - Andrzej Stasiuk-